niedziela, 8 lutego 2015

Rozdział Dziesiąty

Pisany pod przymusem~Pozdrawiam. :////

  Wstałam, ubrałam się i pobiegłam na śniadanie. Miałam nadzieję że zobaczę tam Agapita. Od dwóch dni siedział obok przy stoliku Hermesa. Czyli skończyłam między nim a Ashem. Wygładziłam bluzkę i przeczesałam włosy palcami po czym z głębokim oddechem opadłam na ławkę.
-Cześć Liwia.-powiedział Ash z pełną buzia.
-Hej.-uśmiechnęłam się do niego przyjaźnie i zajęłam się swoimi tostami na talerzu i sokiem w szklance. Posmarowałam chleb dżemem i wgryzłam się w kromkę.
-Masz coś na twarzy.-zagadnął Agapit siadając obok. Wyglądał olśniewająco. Błękitna koszula i jeansy. No i włosy które wyglądały jakby nie uczesał ich po wstaniu z łóżka. Wytarłam buzie serwetka.
-Znowu spałeś w lesie?-zapytałam się spoglądając na jego twarz. Prychnął rozbawiony.
-Nie-e.-przeciągnął litery.-Dzisiaj w nocy byłem na chwile u siebie.
-Po co?-ugryzłam kęs.
-Podobno jakaś rebelia.-wzruszył ramionami.-Ale wątpię żeby nastąpiła rewolucja. A co u ciebie? Znowu spałaś w lesie?
-Ja nigdy nie spałam w lesie.-zmarszczyłam brwi a on roześmiał się słodko i wytarł mi dżem z nosa. Posłałam mu wyzywające spojrzenie i wytarłam twarz chustka. Sprawdziłam szybko czy makijaż mi się nie rozmył.-Na szczęście nie.-mruknęłam do siebie.
-Poprawiło ci się?-spytał Ash. Jak zwykle. Dlaczego przy nim znowu czułam się chora. Ale za każdym razem kiedy patrzyłam w jego oczy widziałam tylko szczerość. Nie mogłam nie odpowiedzieć.
-Nie rozumiem w jakim sensie. Czuje się świetnie.-wyciągnęłam ręce do góry.-A ty?-zapytałam grzecznie. Zasępiony wymamrotał coś o tym że również dobrze i odwrócił się do brata po prawej. Zdezorientowana wróciłam do Agapita.-Czyli jednak nosicie normalne ubrania.
-Zawsze nosiłem normalne ubrania.-zmarszczył nos. Musiałam zachichotać. Wyglądał jak kot. Ciekawe czy nim również był.
  Nagle mimo woli podniosłam się z miejsca. Nie wiem co się stało dalej, ale mimo to: Dlaczego akurat mi?



  Rozmawiałem z Tomem na temat *ekhem* może jednak nie powinienem o tym mówić, kiedy nagle Liwia podniosła się z siedzenia rozlewając moja wodę.
-Co...?-podniosłem wzrok żeby zobaczyć jak wpatruje się we mnie całkowicie ametystowymi oczami. Wzrok miała błagalny, a fioletowy kolor zakrył całe białko i źrenice. Obozowicze odskoczyli od niej z niemym krzykiem. Zwróciła twarz na przód i rozłożyła ręce. Agapit lekko zszokowany odszedł kilka kroków do tyłu.-Liwia!-zawołałem i próbowałem podejść. Z ziemi przede mną wyskoczyły ostre kryształy koloru jej oczu. Rozrastały się wokół odgradzając dziewczynę od innych. Kiedy otworzyła usta wypełzł z nich fioletowy obłok dymu przypominający węża.
-Wyrocznia.-rozległy się szepty.
-..jak?
-...niech ktoś sprawdzi czy jest na strychu!-jakiś chłopak pobiegł w stronę Wielkiego Domu.
-Słuchajcie!-krzyknąłem wchodząc na stół.-To nie jest wyrocznia! Wyrocznia jest zielona! To jest...-w tej chwili Liwia zabrała głos. Brzmiał doroślej, ale nadal należał do niej.
-Młodzi herosi. Nie znacie mnie. Nie jestem wyrocznią, ale mam dla was misję. Ruszycie tam w trójkę. Ty.-wskazała na mnie.-Ty.-popatrzyła na Agapita.-I ona.-wskazała na siebie.-Musicie ją znaleźć. Jest blisko. Bardzo blisko. Znajdźcie ją. I uwolnijcie. Inaczej przegracie. Przegracie te wojnę. On was zgniecie i pozbyje się bogów. Jeśli ją znajdziecie, pomogę wam.-skinęła głową a zaraz potem Liwia upadła na ziemie.

poniedziałek, 19 stycznia 2015

Rozdział Dziewiąty

 Wieem. Nie postarałam się. :| W rozdziale mało się dzieje. (czyt. nic) Ale ok. ^^


  Wyszliśmy z powrotem na ścieżkę. Żwir cicho szeleścił nam pod stopami.
-Wiesz może która godzina?-spytałam po chwili.
-Napewno po południu.-wzruszył ramionami i uśmiechnął się. Westchnęłam ciężko. W południe miałam się zameldować u Jake'a i Asha. Ta dwójka trzęsła się nade mną jak nad jajkiem. Chłopak idący obok nie sprawiał takiego wrażenia. Rozglądał się wokół z uśmiechem na twarzy, ale jego wzrok zawsze wracał na moją twarz. Speszona odwróciłam wzrok. Musiałam gwałtownie się ruszyć, bo po chwili usłyszałam chichot Agapita. Jego ciało pokrywały kropelki wody.
-Przepraszam.-zaczęłam ściągać koszulę żeby wytrzeć z niego wodę, ale on tylko złapał mnie za nadgarstki i zatrzymał delikatnie.
-Tobie bardziej się przyda.-posłał mi uśmiech, który odwzajemniłam i poszliśmy dalej.
-Nadal możesz być...-pokazałam gestem rogi.
-Jasne.-wzruszył ramionami jakby była to najzwyklejsza rzecz na ziemi.-Ale tylko jeleniem. Go wybrałem więc nim będę.
-Wybrałeś?-moje brwi podjechały do góry.
-Tak. Wybrałem i teraz jestem z nim połączony duszą i ciałem.-bezwiednie dotknął miejsca gdzie leży serce.-Mimo że jesteśmy tą samą osobą, wiele nas różni.
-To brzmi dziwnie.
-Wiem. Ale całe nasze życie jest dziwne, prawda? W końcu jesteś córką jakiegoś starożytnego bóstwa.-spojrzał mi w oczy.
-Skąd wiesz?-spytałam podejrzliwie, ale nie mogłam oderwać wzroku od tych pięknych księżyców.
-Dużo was obserwowaliśmy. Was wszystkich. Nie bój się.-dodał widząc moją minę.-Do niczego nie chcieliśmy was wykorzystać. Mój gatunek jest z natury ciekawski, ale w końcu was zostawili. Ja miałem odejść jutro ale chyba chwilę zostanę.-przez jego bladość, rumieńce głęboko się wyróżniały.
-To miło.-stwierdziłam i pociągnęłam go w prawo, do kliniki. Wyszliśmy na słoneczny plac a oczy wszystkich były zwrócone na nas.-Hej.-pomachałam wszystkim i uśmiechałam się nerwowo. Złapałam chłopaka za rękę i zaciągnęłam do kliniki. Otworzyłam drzwi z hukiem.
  Większość dzieci Apolla odwróciło się w moją stronę z zagniewanymi minami. No trochę im przeszkadzam.
-Witajcie. Ja się przyszłam zameldować.
-Spóźniłaś się jakieś dwie godziny.-upomniał ją jakiś głos. Przewróciła oczami i spojrzała na Asha.
-Nie jesteś moim ojcem. Spotkałam go w lesie.-uniosłam rękę której palce były splecione z palcami Agapita. Puściłam ją szybko i rzuciłam Ashowi uparte spojrzenie.
-Witaj.-białowłosy wyciągnął rękę na powitanie i uśmiechnął się rozbrajająco.
-Ash.-uścisnęli sobie ręce.
-Jestem Agapit. Miło mi cie poznać.
-Jak dostałeś się na teren obozu? Nie wpuściłaś go, prawda?-jęknął, patrząc na mnie.
-Nie jestem głupia.-syknęłam. Właściwie nie wiem, dlaczego byłam taka nerwowa w jego towarzystwie.
-Bariera nie zatrzymuje zwierząt.-wspomniał wesoło Agapit.
-Zwierząt?-Ash uniósł jedną brew co lekko mnie zirytowało, ale białowłosy nie dał się sprowokować.
-Tak. Przebiegłem w postaci mojego Lunimosa.
-Czekaj. czego?
-Najwyraźniej nic o nas nie wiecie. Smutne, ale ja nie mogę was uświadomić.-chłopak pokręcił głową.
-Dlaczego jesteś bez koszuli?-wskazał jego nagi tors.
-Dał mi ją.-stanęłam w obronie chłopaka.-To nie przesłuchanie.-przypomniałam.
-Dlaczego miałby ci dawać koszulę?-spojrzał krytycznym wzrokiem na moje okrycie.
-Wpadła do wody.-chłopak wzruszył ramionami.
-Koniec tych pytań.-rzuciłam kiedy Ash otwierał buzie.-Biorę Agapita na wycieczkę po obozie. Tylko najpierw się przebiorę?-spojrzałam na białowłosego. Uśmiechnął się słodko, tak że powstały mu dołeczki w policzkach.
-Oczywiście.-skinął głową i podał mi ramię staroświeckim gestem. Zaskoczona ujęłam je i odprowadzona spojrzeniem Asha wyszłam na słońce.
-Tędy.-skręciliśmy w stronę domku Hermesa.-A w ogóle dzięki ze mnie kryłeś.
-Nie widzę tego jako krycie.-uśmiechnął się tajemniczo.
  Resztę dnia spędziliśmy spacerując i rozmawiając o głupotach. Był to pierwszy dzień od dawna kiedy policzki bolały mnie od śmiechu. Pod wieczór zapytałam się gdzie będzie nocować.
-W lesie.-wzruszył ramionami.
-W lesie?-powtórzyłam.-Nie chcesz...?
-Nie.-pomachał ręką.-Dzięki.
-Spotkamy się na śniadaniu?
-Jasne.-posłał mi uśmiech świecąc zębami w ciemności, po czym pocałował mnie w policzek i zmienił się w jelenia. Skinął głową i od kłusował w krzaki. Tej nocy nic mi się nie śniło.

wtorek, 13 stycznia 2015

Rozdział Ósmy

  Szłam żwirem, wiedząc, że ktoś mnie obserwuje. Mimo to wytrwale parłam do przodu. Co chwila słyszałam "przypadkowe" łamanie gałązek czy chrzęst kamieni. W końcu nie wytrzymałam.
-Pokaż się.-powiedziałam głośno odwracając się powoli.-Wiem że tam jesteś.
  Gałązki zaszeleściły, a po chwili stałam twarz w twarz z jeleniem. (A może twarz w pyszczek?) Miał błyszczącą srebrzysto-białą sierść. Z wielgachnego poroża zwisały perły nanizane na jedwabną nić.
  Wypuściłam powietrze, nie wiedząc nawet że je wstrzymywałam.
-Hej, malutki.-wyszeptałam cicho i podeszłam bliżej. Jeleń stał przede mną i wpatrywał mi się prosto w oczy. Bez śladu strachu czy lęku.-Co tutaj robisz?-spytałam. Właśnie wracałam z gruzowiska, które kiedyś było moim domem, leśną, mało uczęszczaną ścieżką. Pacnął mnie w dłoń mordką.-Ej!-zaśmiałam się cicho.-Więc?
  Popatrzył się na mnie tymi swoimi dużymi, srebrnymi oczami i zatrząsł głową. Perełki chwile brzęczały, odbijając się od siebie. Polizał mnie po twarzy.
-Fuj!-krzyknęłam z uśmiechem. Zawsze kochałam zwierzęta, ale nigdy nie widziałam z tak bliska prawdziwego, dzikiego stworzenia. Znowu potrząsł głową i podreptał kilka kroków w tył.-Mam iść za tobą?-zmarszczyłam brwi. Jeleń wydał z siebie cichy odgłos.-Czyli chyba tak.-westchnęłam i stanęłam u jego boku.-Prowadź...-Chyba muszę go nazwać, pomyślałam. Spojrzał na mnie ponownie.-Już wiem! Agapit. Nazwę cię Agapit, ok?-wydało mi się że wzrusza ramionami. Ale przecież jelenie nie mają ramion, myślałam idąc z nim wgłąb lasu. Szliśmy powoli i spokojnie. Agapit nie popędzał mnie tylko od czasu do czasu gapił się na mnie bezczelnie.-Nie będę szła szybciej. Mam baleriny.-wskazałam na swoje buty, a on jakby skinął głową. Szłam przy jego boku dłuższą chwilę, ale w końcu wyszliśmy na jasną polanę.-Wow.-szepnęłam cicho.
  Polana wyglądała jakby wyjęta z jakiejś magicznej książki. Wszystko mieniło się lekko w słońcu południa. Trawa i liście były niesamowicie zielone. Kwiatki kwitły wśród źdźbeł. A przede mną była całkiem duża sadzawka do której spływał wodospad. Woda była tak przejrzysta, że widziałam kamienie na dnie oraz rybki pływające sobie w kółko. I była tak pięknie niebieska. Podeszłam bliżej i zanurzyłam dłoń. Woda była miło chłodna. Odwróciłam się do mojego leśnego przyjaciela.
-Co, Agapit?-podeszłam i podrapałam go za uchem. Przymrużył oczy.-Chciałeś mnie tu przyprowadzić?-nagle zwierzę potrząsnęło głową i odsunęło się trochę.-Przestraszyłam cię? Dobra.-odsunęłam się do tyłu i odwróciłam. Stałam prawie na brzegu jeziorka.-Pozwolisz?-zwróciłam się do Agapita. Przekrzywił lekko głowę, ale nie odpowiedział. Zdjęłam balerinki i dotknęłam drobnych kamyczków stopami. Były chłodne i gładkie. Przyjemnie się na nich stało. Zsunęłam shorty i odrzuciłam na skałę blisko. To samo zrobiłam z bluzką. Z gracja wsunęłam się pod wodę. Chłód otoczył mnie zewsząd, ale po chwili głowę miałam nad wodą. Przetarłam oczy, akurat dotykałam dna, więc nie musiałam machać rękami. Byłam w jeziorku. Pośrodku lasu. W samej bieliźnie. Z jeleniem. Roześmiałam się głośno na tę myśl.
-Co cię bawi?-usłyszałam delikatny, niski głos. Krzyknęłam i próbowałam zasłonić się wodą, ale w końcu skrzyżowałam ręce na piersi. Pewnie byłam czerwona jak burak. Spojrzałam na brzeg.
  Przy skałach kucał chłopak w białej tunice i rybaczkach. Miał bladą skórę usianą pieprzykami i piegami. Na twarz spadały mu białe, skrzące się włosy zasłaniając wielkie oczy koloru czystego srebra. Ale nie to było najdziwniejsze. Na głowie wyrastały mu jelenie rogi obwieszone perłami.
-Ja...co?-pisnęłam.
-Oh. Przepraszam.-jego policzki zrobiły się intensywnie czerwone.-Nie chciałem cie przestraszyć.-przechylił głowę w prawo i przyglądał mi się dość długo.
-Kim ty jesteś?-zapytałam. "Czekaj. Rogi. Perły. Kolory."-Agapit?-skinął głową.-Ale...
-Jestem lunaminanoise.-skłonił się lekko.
-Ok.-nie zrozumiałam co powiedział.-Jak masz na imię?
-Agapit.-uśmiechnął się lekko.
-Jak masz na prawdę na imię?
-Mam na imię Agapit. Podsunąłem ci myśl.-zauważyłam że kiedy się uśmiecha pojawiają mu się dołeczki w policzkach.
-No dobrze, Agapit.-powiedziałam ostrożnie.-Czy mógłbyś się odwrócić a ja się ubiorę?-wskazałam ciuchy leżące na skale. Mogłabym przysiąc, że jeszcze mocniej się zarumienił.
-Jasne.-powiedział ze ściśniętym gardłem po czym się odwrócił. Wyszłam szybko na brzeg i narzuciłam na siebie ubrania. Mokry stanik przemoczył mi bluzkę. Zasłoniłam się ramionami i dałam chłopakowi sygnał że może się odwrócić. Wpatrywał się w moją twarz z wyrazem całkowitego uwielbienia na twarzy.
-O co ci chodzi?-spytałam podejrzliwie.
-Zobaczyłem cię i postanowiłem się przywitać.-brzmiało to bardziej jak pytanie ale byłam w stanie zaakceptować tę odpowiedź.
-Aha. Więc cześć. Jestem Liwia.-chciałam wyciągnąć rękę, ale wolałam się nie odsłaniać. W sumie to nie wiem czego się tak bałam. Chłopak zauważył moje wahanie i ściągnął tunikę przez głowę. Po chwili stałam w za dużej bluzce. A on w samych spodniach.-Um. Dzięki.
-Nie ma za co.-posłał mi uśmiech. Spojrzałam na niego. Wyglądał nieźle bez koszulki. Był umięśniony a za razem wyglądał na kruchego. Staliśmy chwile w milczeniu.
-Ja..muszę już iść.-wybąkałam i odwróciłam się by odejść. Złapał mnie za nadgarstek. Szybko wyrwałam rękę z uścisku i posłałam mu zabójcze spojrzenie. "Od kiedy ja tak reaguje?" zadałam sobie samej pytanie. Nie dostałam odpowiedzi.-Tak?
-Gdzie idziesz?-posłał mi błagające spojrzenie.
-Do domku. Przebrać się. Potem zameldować w klinice. I chyba na obiad.-wzruszyłam ramionami.-Jak ty się tu dostałeś?
-Chodzi ci o to śmieszne świecące coś przy tym drzewie?-wskazał za siebie, pokazując zarys sosny Thalii. Skinęłam głową.-Najwyraźniej nie wykrywa zwierząt.-wzruszył ramionami bez ani odrobiny skruchy.
-Ok. Czyli jesteś jakimś duchem natury?
-Nie. Jestem lunaminanoise.-oczy mu zabłyszczały kiedy wymawiał tę nazwę. Trochę jak gwiazdy.
-Chcesz iść ze mną?-pokazałam ścieżkę.
-Jasne!-odparł ochoczo i ruszyliśmy.
-Hmm...-przyglądałam się jego rogom.
-Co?-popatrzył na mnie z góry. Był wyższy. Kiedy spojrzałam prosto widziałam tylko jego pierś.
-Możesz coś zrobić z tymi rogami?-wskazałam do góry. Perły zabrzęczały kiedy odchylił głowę do tyłu żeby spojrzeć. Parsknęłam śmiechem. Posłał mi następny uśmiech, kiedy rogi rozwiał wiatr, jakby były z białego pyłku. Naszyjniki upadły na jego proste włosy wydając ciche dźwięki. Wyglądał jakby miał diadem. Dziwne, ale on prezentował się w tym świetnie.
  I tak ruszyłam w drogę, razem z moim leśnym przyjacielem.

niedziela, 11 stycznia 2015

One-shot #1

Właściwie nie wiem dlaczego to napisałam. (Dzięki Em) Pomyślałam (razem z Em) co by było, gdyby Nico po prostu umarł. Ja znam przyczynę. Wy nie za bardzo. Ale tak jakoś napisałam to. ^^
Wstawiłam to również na mojego drugiego bloga ---> http://children-of-death.blogspot.com/

  Nico di Angelo nie żył. Tak, to prawda. Umarł i nikt więcej go nie pozna. Nie zobaczy. Nie zrozumie. Nikt nie uspokoi. Nikt nie porozmawia. Bo po co rozmawiać z trupem, prawda?
  Zmarł trzeciego dnia w obozowej klinice. Tuż po wojnie z Gają. Przez te trzy dni był weselszy, śmielszy. Rozmawiał, uśmiechał się. Tak. Często się śmiał. Mimo, że Will nie pozwalał mu wychodzić, wiele osób odwiedzało go i pytało o samopoczucie.
"Świetnie, dzięki.", "Naprawdę dobrze się czuję.", "Spokojnie żyję.", "Will cie nasłał?".
  Ale to wszystko skończyło się dokładnie po 58 godzinach. Will ze zbolałą miną szedł oświadczyć, że Nico może już wyjść. Może iść cieszyć się z innymi, zapominając o nim, o Willu. Może wrócić do dawnego życia lub zacząć nowe. Ale Will bał się że zabraknie w nim miejsca dla niego. Wszystkich zaszczycał uśmiechem i wesoło kiwał głową na powitanie. "Co z tego, że serce mi krwawi?" pytał się w myślach za każdym razem, kiedy ktoś pytał go "Co u ciebie?", a on musiał mówić "Dobrze." W końcu podjął decyzję. Tego dnia powie Nico co do niego czuje. Bo coś czuł. Czuł na pewno.
  Otworzył skrzypiące drzwi i uśmiechnął się ciepło. Widział go. Jego sylwetkę okrytą czarna pościelą, ponieważ takiej sobie zażyczył. Jego ciemna czuprynę rozsypującą się po poduszce. Skórę bladą jak ściana. Chłopak spał, na boku, bez koszulki więc Will widział jego pierś i plecy oraz nikłe mięśnie. Patrzył przez chwilę, ale kazał sobie wrócić do obowiązków.
-Nico?-usiadł na brzegu łóżka, tak, że syn Hadesa był plecami do niego.-Hmm...myślę, że możesz już wyjść. To znaczy...dobrze się czujesz i nic cie nie boli. Diagnoza wskazuje że wszystko w normie.-spojrzał na papiery które trzymał w dłoniach.-Więc tak. Pakuj się i wypad.-cicho się roześmiał, ale Nico nie zareagował.-Ej. Halo. Mówię do ciebie.-chłopak przewrócił oczami i odwrócił Nico na plecy. Chłopak nie oddychał.
  Dzieci Apolla próbowały wszystkiego. I to wszystko nic nie dało. Nico di Angelo umarł i nic nie mogło przywrócić go do życia. Will zamknął mu oczy i westchnął spazmatycznie. "Nigdy się nie dowie." pomyślał i pociągając nosem zakrył twarz syna Hadesa prześcieradłem, po czym wyszedł, żeby załatwić formalności i zorganizować pogrzeb. A przede wszystkim ogłosić tę druzgocącą wiadomość.
  Ceremonia odbyła się w milczeniu. Dzieci Ateny podjęły się wyzwania i wyhaftowały wzór na czarnym całunie. Były czaszki, piszczele. A przez sam środek biegła kolczasta róża, poruszająca się na wietrze, jakby była prawdziwa. Willa zabolał ten widok. W dodatku był jednym z tych, którzy mieli wrzucić piękny całun, z jeszcze piękniejszą osobą w środku, do płonącego paleniska. Chejron, Percy oraz Annabeth, Hazel i Will wygłosili krótkie przemówienia o ich bracie, który umarł zaledwie dwa dni temu. Will zszedł z podium i podszedł do braci z domku, po czym unieśli przyjaciela w ostatnia podróż.

sobota, 3 stycznia 2015

Rozdział Siódmy

  Otworzyłam oczy. Nade mną świecił się miliard gwiazd. Ale wydawały mi się obce. To nie były te same punkciki które widziałam tyle razy. Kiedy płakałam, śmiałam się, krzyczałam. To nie były gwiazdy, które widziały jak dorastałam. To nie było nawet moje niebo.
  Zamrugałam, ale nic się nie zmieniło. Leżałam na trawie, na środku wyspy. Zamiast wody, otaczało ją niebo. Czarne fale rozbijały się o brzeg. Wstałam ostrożnie, i jak to miałam ostatnio w zwyczaju, złapałam wisiorek wiszący mi na szyi. Chwile kręciło mi się w głowie i czasami widziałam jak przez kalejdoskop. "Co się dzieje?"
-Musisz się przyzwyczaić. Niedługo minie.-im więcej mrugałam, tym mniej widziałam. Obraz zasłoniły mi fioletowe klejnoty, tak, że nie widziałam praktycznie nic. Tylko rozmazane kontury. Odwróciłam się w stronę głosu, który tyle razy słyszałam w głowie.
-Ja...nie widzę.-palnęłam, zanim się zastanowiłam. Ale kobieta roześmiała się perliście. Miała piękny śmiech.
-Tak. Wiem. Tak to działa.-poczułam miękką dłoń na policzku.
-Ty jesteś....-łzy napłynęły mi do oczu. "..moją matką" chciałam dokończyć, ale nie mogłam wydusić słowa.
-Nie mogę tego potwierdzić. Ale nikt mi nie powiedział, że mam zaprzeczyć.
-Kiedy zacznę widzieć?-potrząsnęłam głową i wyrwałam się z uścisku bogini.
-Nie wiem. Niedługo.-nawet jeśli uraziło ją moje zachowanie, nie dała tego po cobie poznać.-Zależy mi na tobie, moja droga.-wyszeptała.
-Halo?-odezwałam się cicho.
-Jestem.-odpowiedziała.-Ale...wyniosłam cię tu, bo musimy porozmawiać.
-O czym?-schyliłam się i dotknęłam trawy. Upewniwszy się, że nie spadnę do kosmicznej wody, opadłam na ziemię. Bogini usiadła naprzeciw. Bardziej to poczułam niż zobaczyłam.
-O Ashu.-powiedziała z wahaniem w głosie. Na sam dźwięk jego imienia serce zabiło mi szybciej. "Przestań" skarciłam się w duchu.
-O co chodzi?-mój głos był nieco piskliwy, ale nie obchodziło mnie to.
-On ci przeszkadza. Nie spełnisz swojego przeznaczenia, kiedy będziesz nim zajęta.
-Co masz na myśli?-zmarszczyłam brwi.
                                                                                  *
-Ja...zgadzam się.-powiedziałam. Kobieta uściskała mnie prędko.
-Nie pożałujesz. Tak będzie lepiej.-odsunęła mnie na długość ramion.-Dla ciebie, dla niego. Dla wszystkich.
-A co jeśli się rozmyślę?-przegryzłam wargę.
-Oh. A więc dobrze. Będzie drobne uchylenie.
-Jakie?-spytałam lekko skołowana. Ale już podjęłam decyzję.
-Po co mam ci mówić? I tak sobie tego nie przypomnisz.-pstryknęła mnie w nos.
-Tak. Oczywiście.-spuściłam wzrok i uspokoiłam oddech.
-Gotowa?-ścisnęła mnie lekko.
-Oczywiście.-powtórzyłam.
  Pocałowała mnie w czoło, a po chwili poczułam jak moje ciało uderza o ziemię. Zamknęłam oczy.
                                                                                ***
  Wpadłem do kliniki jak huragan. Musiałem zdążyć przed ćwiczeniami.
-Co z nią? Obudziła się? Wyzdrowieje? Wszystko w porządku? Co u niej? Jak się czuje?
-Nie wiem.-Jake uśmiechał się od ucha do ucha, kiedy wyszedł zza rogu. Uśmiech spełzł z mojej twarzy. Nie lubiłem go. A może byłem zazdrosny? Doprowadził Liwię do płaczu ze śmiechu, po naszym zerwaniu. A teraz jeszcze się nią opiekuje.-Jeszcze się nie obudziła. Nic nie wiemy.-po chwili na jego twarzy też nie było uśmiechu.-Nic się nie polepsza. Ciągle dryfuje pośród światami. I ciągle musi być podłączona. nie mamy jak jej karmić, ani poić. Mamy z nią poważny problem.-spojrzał na jakieś papiery za biurkiem.-Spójrzmy: blada, chuda. Tak. Nadal tak jest. To się nie poprawiło. W dodatku wyczerpała wszystkie siły na pracy fizycznej. Oh. I jeszcze niedożywiona.
-Czyli nic?-spytałem całkiem załamany.
-Nic.-odparł rzeczowo.-Staramy się, ale...nic nie wychodzi. Jedyne co się zmienia to oczy. Z każdym dniem stają się intensywniejsze. Coraz bardziej ametystowe. Wyglądają trochę jak kalejdoskop. Jakby miała tam diamenty. To jest coraz dziwniejsze.
-A macie chociaż podejrzenia o co może chodzić?-musiałem wiedzieć.
-Tak. Myślimy, że to przekleństwo.-nagle zainteresował się własnymi butami.
-Co? Kto chciałby ją przekląć?
-Przez te oczy....podejrzewałbym Hadesa...lub...
-Kogo?
-..lub Afrodytę. Te oczy staja się coraz piękniejsze. Rozumiesz? To trochę dziwne. Ale Hades...to bardziej odpowiada. Ja...sam już nie wiem.-przeczesał dłonią włosy.-Posłuchaj. Staramy się tak? Bo wiesz...-uciszyłem go ruchem dłoni.-O co ci...-pokazałem, żeby był cicho i żeby za mną poszedł.
  To było dziwne. Zza kotary Liwii słyszałem ciche nucenie. Najwyraźniej syn Apolla też to usłyszał, bo zaczął iść ostrożniej, niemal bezszelestnie. Odsłoniłem materiał. Przy łóżku dziewczyny klęczała postać, okryta białą szatą. Szeroki kaptur osłaniał twarz, więc nie widziałem kto to. Ale to była na pewno kobieta. Miała miły, melodyjny głos. Przestała śpiewać, najwyżej nas zauważyła.
-Przepraszam, ale...-nawet się nie odwróciła. Wstała i pocałowała Liwię w czoło, po czym rozwiał ją wiatr.
  Podbiegliśmy do łóżka. Jake patrzył na urządzenia. Ustawiał jakieś guziczki. Ale ja skupiłem się na dziewczynie. Od czoła rozszedł się normalny kolor skóry. Liwia się zmieniała.
-Co się dzieje?-spytałem zdezorientowany.
-Nie wiem!-podbiegł do Liwii. Sprawdził puls. Dziewczyna miała już normalny kolor skóry. Nabrała też masy, twarz już nie była wychudzona, a nawet nabrała rumieńców.  Włosy stały się grubsze i lśniące. Odsunęliśmy się nie wiedząc co robić. Liwia drgnęła. Usiadła na łóżku i przetarła oczy. Tak słodko ziewnęła. Wstała i zauważyłem, że wyglądała...wspaniale. Lepiej niż wtedy kiedy ją poznałem, kiedy tu przyjechała. Otworzyła te swoje duże oczy i spod długich rzęs wyłoniły się ametystowe oczy. Stała prosto i wręcz promieniała.
-Co się stało?-spytała zaspanym głosem. (Uznałem że on również jest słodki.)
-Liwia!-powiedziałem szybko, jakby zaraz miała paść trupem, a ja chciałbym żeby to usłyszała.
-Tak mam na imię.-potwierdziła i spojrzała na mnie niepewnie.-Kogo przyprowadziłeś Jake?
-Co?-powiedziałem, może trochę za szybko. Jake podszedł do Liwii a ja stałem jak wmurowany.
-Jak masz na imię?-zapytał.
-Liwia.
-Nazwisko?
-Thompson.-przewróciła oczami.
-Skąd jesteś?
-Z LA.
-Wiesz gdzie jesteś?-założyła ręce na piersi, ale posłusznie odpowiedziała.
-Obóz Herosów, Long Island. Z tego co wiem. Coś się zmieniło?-zapytała sarkastycznie.
-Wiesz co się stało?
-Tak! Wiem, do cholery, kim jestem, gdzie jestem i co się stało! Zasnęłam w warsztacie, bo byłam zmęczona! Jak się nie śpi przez tydzień i robi broń 24/h to się nie dziwcie, że trochę się zdrzemnęłam!-jej oczy niebezpiecznie błyszczały, nadając jej twarzy purpurowy odcień.
-Spałaś tydzień.-przypomniałem. Posłała mi tylko mordercze spojrzenie i wróciła do Jake.
-Czy mogę już, do jasnej anielki, pójść stąd?
-Wiesz, wolałbym, żebyś...
-No to paa!-pomachała nam i zniknęła w łazience. Po chwili wyszła już ubrana w letnią sukienkę i baleriny, po czym wyszła kołysząc biodrami.
-Co się właśnie stało?-zapytałem się cicho.
-Ja...ja nie mam pojęcia.-odparł złotowłosy.
  Ale ja już chyba wiedziałem. Liwia mnie nie pamiętała.

piątek, 2 stycznia 2015

Rozdział Szósty

 Rozdział jest bardzo podzielony. Po prostu chciałam tak go opisać. ^^ I jakiś dłuższy mi wyszedł!

  On jest niemożliwy! Znowu roztroił mnie jak jakąś zabawkę! Znowu czuję się jak puste pudełko. Trzeba było się utopić, jak proponowali.
  Uderzenia młotka uspokajały mnie. W pewnym sensie. Puk, puk, puk. Złość ponownie mnie opuściła. Siedziałam pod ziemią już, chyba tydzień. Nie chciałam go widzieć. Nie chciałam znowu czuć tej pustki w sercu. Ale coś mówiło mi, że to nie wyjdzie. Że nie mogę  dopuścić go bliżej. I z jakiegoś powodu wierzyłam. Ale z drugiej strony, byłam pewna, że jednak coś do niego czuję. Nie da się tak szybko odkochać.
-Im szybciej tym lepiej.-mruknęłam do siebie i przetarłam czoło na którym perlił się pot. Od sześciu godzin nie odchodziłam od stołu i montowałam, rzeźbiłam i polerowałam. Czarną już chustkę wymieniłam na czystą i przecierałam lufę.-Skończone.-uśmiechnęłam się do siebie i załadowałam spiżowe pociski.
  Stworzyłam spiżowy pistolet. Krótka lufa i pięknie zdobiona rączka. A dokładnie to wzięłam dłuto i przejechałam nim kilka razy po spiżowej powierzchni. Teraz patrzyłam na róże i fiołki złączone złocistymi pnączami. Na końcu lufy przysiadła wyżłobiona gołębica. Teraz przesunęłam po niej palcem. Westchnęłam z zadowoleniem. Następna świetnie wykonana praca. Odłożyłam pistolet na półkę do innych broni. Musiałam się czymś zająć.
  Nie mogłam spać. Każdej nocy budziłam się z krzykiem. Wstawałam i budowałam. Nie mogłam przerwać. Łzy zasłaniały widok ale wytrwale pracowałam. Łapały mnie spazmy. Wciągałam powietrze, wydzierałam się na całe gardło, szlochałam w rękaw. Pomagało. Autentycznie pomagało. Ale po chwili wracałam do mojej rzeczywistości i pracowałam do końca sił. Ale wtedy również nie spałam. Leżałam kilka godzin w bezruchu. A najgorsze było to, że nikt nie wiedział.
  Nie wiedział co przeżywałam każdej nocy, broniąc się przed ciemnością. Jak zapalałam świece, lampy. Kuliłam się w kącie. Krzyczałam i szarpałam zasłonę. Strzelałam w różne rzeczy. Dlaczego nikt nie wiedział? Bo nie wychodziłam. Od sześciu dni nie widziałam światła dziennego. Sześć dni spędziłam w ciemnościach. Dlatego też zaczęłam się bać. Chronić przed ciemnością. Ale nie zamierzałam wyjść. Nie chciałam go spotkać. Zacząłby się bać, martwić. Nie byłam już taka piękna.
  Schudłam, ubrania wisiały na mnie jak na wieszaku. Zbladłam, byłam blada jak ściana. Zapadłam się, policzki się cofnęły i było mi widać żebra. Oczy mi przygasły. Kiedy patrzyłam w lustro czułam obrzydzenie. Dla siebie, za to że tak się stoczyłam. Jadłam, oczywiście. Jeden posiłek dziennie, składający się z jakiegoś owocu i kanapki. Piłam wodę, która spływała ciurkiem ze skał i wpadała do kamiennej misy w kącie.
  Oparłam się o półkę, żeby ustać na nogach. Kręciło mi się w głowie. Doszłam do misy i zanurzyłam w niej dłonie i napiłam się. Ochlapałam twarz. Świat przestał wirować, więc wróciłam do pracy.
-Co teraz? Co teraz?-wymamrotałam w próżnie. Złapałam pierwszy lepszy projekt z szafki i rzuciłam na niego okiem. Swego rodzaju miecz. Łatwy do wykonania. Płaska i cienka klinga oraz zasznurowana rękojeść. Jedna sztuka raz! Dołożyłam węgla do ognia, który buchnął osmalając mi grzywkę. Przyzwyczaiłam się do pracy w ciągłym gorącu. Związałam włosy i przewiązałam bandaną.
  No to co? Do pracy!
                                                                         ***
  Znowu jej nie było. Nie było jej przy stoliku Hermesa. Z resztą, jak przez ostatni tydzień. Każdego dnia, stałem dłużej niż inni i rozglądałem się za jej jasnymi włosami.
-Ej, braciak! Co jest?-Travis pociągnął mnie w dół za koszulkę. Usiadłem i zacząłem pałaszować naleśniki.
-Ee...nic.-zabrzmiało to bardziej jak pytanie więc skrzywiłem się nieco, ale na szczęście naleśniki w mojej buzi lekko to zatuszowały.
-Chodzi o tę twoja dziewczynkę od Afrodyty?
-To nie jest moja dziewczyna, zerwaliśmy. I ona nie jest od Afrodyty.
-W takim razie od kogo ona jest?-Connor zrobił bardzo niemądrą minę. Mimo woli się uśmiechnąłem.
-Jest nieuznana.-przewróciłem oczami.
-To dlaczego nie ma jej z nami? Byłem pewny, że nieuznani są z nami.
-Ona....Emm...obiecałem że nie powiem. Ale martwię się o nią. Nie widziałem jej od tygodnia w żadnym miejscu w obozie.-postukałem palcami o blat stołu. Kiedy się zorientowałem cofnąłem szybko rękę. Głupie odruchy.
-Ale wiesz....możemy się włamać wszędzie. Ty również. Jesteś od Hermesa, koleś!-uderzył mnie w ramię. Roześmiałem się razem z nimi, ale jednocześnie zrozumiałem, że rzeczywiście mogę się włamać wszędzie. I mam za braci Connora i Travisa.
-Chłopaki...mam prośbę.
                                                                         ***
  Światło przestało już padać przez małą szczelinę w suficie, więc zrobiło się ciemno. Nie czułam rąk. Nie mogłam pracować. Nie miałam siły żeby dołożyć ognia, a tak panicznie bałam się ciemności. Więc wzięłam koc i usiadłam w kącie. Narzuciłam na siebie koc i objęłam się ramionami. To będzie długa noc.
  Po jakiejś godzinie ogień wygasł. Postanowiłam, że koniec z tym. Za bardzo się bałam. Zamierzałam wyjść. Wstałam i podeszłam do drzwi windy. Oparłam się o skałę. Ale to nie znajomy w dotyku cień. To nie była ta ciemna maź której tyle razy dotykałam, kiedy wychodziłam na powietrze. To była skamieniała czarna masa.
-Nie.-powiedziałam i mocniej złapałam się ściany.-Niemożliwe.
  Tak długo z niej nie korzystałam, że stwardniała. Nie mogłam wyjść. Drapałam, waliłam, kopałam w ścianę. Wszystko na nic. Wzięłam jeden z wielu mieczy, które wykułam. Spróbowałam podważyć maź na krawędzi. Ostrze złamało się jak wykałaczka. Zaklęłam po starogrecku. Nie chciałam marnować dobrych ostrzy na czymś czego nie mogłam rozbić.
  Poczłapałam do mojego kąta. Śpij moja malutka. Śpij. Jesteś niestrudzona. Zupełnie jak ojciec. Zamknęłam oczy i odpłynęłam. Na bardzo długi czas.
                                                                         ***
  Po ciszy nocnej wymknęliśmy się w trójkę.
-Gdzie idziemy? Au!-Travis oberwał gałęzią od Connora, który szedł przed nim.-Co zrobiłeś?
-Poharatałem trochę tą twoją piękną twarzyczkę.-brat wystawił mu język i by się zaraz pobili gdybym ich nie odsunął.
-Przestańcie idioci.-syknąłem osłaniając gałęzie.-Jesteśmy.
-To tutaj? Gdzie my mamy się włamać?-Connor wyszedł i rozejrzał się wokół.
-Tu nic nie ma Ash.-Travis potupał w miejscu nogą.
-Jestem pewny, że to ta polana.-wymamrotałem.-Tak! To tutaj. Nie wiem, jak ale pod spodem jest jaskinia.
-Jaskinia mówisz?-powiedzieli jednocześnie z błyszczącymi oczami.
-Jest już zajęta, matoły. Chcę tylko tam wejść.
-To będzie problem.-usłyszałem znajomy głos za plecami.
-Tato?-spojrzałem na Hermesa, kiedy obchodził polanę.
-Cześć chłopaki.-pomachał nam a my wymieniliśmy zdumione spojrzenia.
-Dlaczego tu jesteś?-zapytałem.
-Bo to nie jest zwykły zamek czy alarm.-powiedział nawet się nie zatrzymując.-A nie mogę patrzeć jak się męczycie. Aha, jeszcze ta dziewczyna...
-O co chodzi?-Travis trzepnął Connora w ramię bo ten go nadepnął.
-Olimpijczycy nie chcą żeby zginęła. Chyba przydałoby się ją wydostać.
-Utknęła tam?-mój głos był bardziej piskliwy niż zwykle.-To dlatego nie było jej tyle czasu?
-Co? Nie.-prychnął Hermes.-Po prostu cie ignorowała. Tyle że Smar zastygł. Jakieś dwie godziny temu. Dziewczyna oszaleje.
-Już bez przesady. Liwia jest silna.
-Już nie tak bardzo. Zresztą zobaczysz.-przewrócił oczami i uklęknął niedaleko.-I z tym szaleństwem...nie żartowałem.
-Ale...
-Nie przerywaj mi. Tu jest szczelina.-wskazał dziurę w ziemi, szeroką na dwa centymetry.
-Raczej się nie przeciśniemy.-prychnął Connor przyklękając obok ojca.
-Geniusz.-wymamrotał Travis.-Możemy wysadzić.
-Tak. Dziewczyna jest w kącie daleko od tego miejsca.
-Ale..no nie wiem. Ta grota się nie zawali?-przestąpiłem z nogi na nogę. Ej! Chodziło o kogoś na kim mi zależy!
-Nie. Jest mocna. Tylko otwór się powiększy i wtedy wejdziesz i ją wyciągniesz.-zza placów wyjął sznur i rzucił go w moją stronę.
-Oh. Ok.-powiedziałem lekko skołowany.
-Odsuńcie się.-wetknął spiżowy "patyk" z szczelinę po czym odbiegliśmy kawałek. Przez chwilę było słychać tylko głośny pisk, przenikający kości. Po chwili ucichł. Odwróciliśmy się. Rzeczywiście,szczelina powiększyła się i z pewnością zmieściłaby rosłego człowieka. W środku było ciemno. Nawet bardzo. Nie bałem się ciemności, ale...
-To ja schodzę.-brzmiało to bardziej jak pytanie. Rzuciłem braciom linę, którzy obwiązali ją wokół drzewa i mocno trzymali. Hermes stał nieopodal i z zaciekawieniem przyglądał się ciemni. Skoczyłem w mrok.
  Wylądowałem twardo na kamiennej posadzce. Kolana mi zmiękły, ale starałem się ustać na nogach. Kiedy się uspokoiło, rozejrzałem się wokół.
  Kotara była poszarpana, usmolona, pocięta oraz była pełna dziur po kulach. Dziwne. Wyszedłem spośród kupki gruzu która powstała w skutek....to nawet nie był wybuch! Dużo się zmieniło. Każda ściana była pokryta projektami. Niektóre były podpalone, zakreślone lub zszargane. Pocięte, podziurawione, zniszczone. Niepokojące. Serce zaczęło mi bić szybciej więc okręciłem się wokół, żeby zorientować się w położeniu. Jakaś misa do której kapała woda, kilka zgaszonych świec i wygaszony piec. Przeraziłem się nie na żarty.
-Liwia?-powiedziałem cicho, ale odpowiedziało mi tylko echo.-Liwia?-podniosłem głos, ale nadal nikt mi nie odpowiadał. Rozejrzałem się ponownie wytężając wzrok. Aż w końcu zauważyłem coś w kącie. Podszedłem tam powoli, stąpając ostrożnie.
  Pod ścianą, zawinięta w koc leżała Liwia. Ledwie zauważyłem, że nie wygląda już jak dziecko Afrodyty. Ukląkłem obok i podniosłem jej głowę pod podbródek. Miała zamknięte oczy i beznamiętny wyraz twarzy.
-Liwia?-spytałem ze strachem. Nie odpowiedziała. Dopiero teraz zauważyłem, że twarz jej się zapadła. Dziewczyna schudła, zbladła. Miała przypalone włosy i ramiona. Była podrapana i poharatana na całym ciele. Potrząsnąłem ją lekko ale nie zareagowała.-Liwia?-złapałem ją za ramiona i podciągnąłem do góry jej bezwładne ciało. Nic. Sprawdziłem puls, ale serce biło bardzo, bardzo wolno. Oddychała powoli i cichutko. Podniosłem powiekę prawego oka.
  Chociaż było ciemno, zauważyłem, że zmieniło kolor. Było ametystowe. Lekko fioletowa poświata rozjaśniała jej twarz. Nie mogłem oderwać wzroku. Było przyciągające. Jak kamień. Jak diament. Jak ametyst. Mieniło się purpurą.
-Wow.-szepnąłem cicho. Powieka opadła. Wziąłem ją na ręce i podszedłem do liny.-Ona raczej nie wejdzie!-krzyknąłem.
  Po chwili byliśmy na powierzchni.
-Trzeba ją zanieść do kliniki.-powiedział Travis.
-Jakbym nie wiedział.-dziewczyna wtuliła się mocniej w moja pierś, kiedy biegłem ścieżką.
  Pocałowałem ją w czubek głowy, a jej oddech stał się urywany i z jękiem się odsunęła. Zmarszczyłem czoło, a po kilku minutach byliśmy u Apolla.

wtorek, 30 grudnia 2014

Rozdział Piąty

  Winda poleciała z hukiem na dół. Stałam spokojnie wpatrując się w jakikolwiek punkt. Żeby tylko nie spojrzeć na Asha.
-Już.-drzwi otworzyły się w tym samym czasie. Wyszłam powoli i rozejrzałam się wokół. Tak. Teraz to już mój dom.
  Tylną ścianę okryłam kolorową zasłoną, żeby nie była taka...kamienna. Po lewej stała kanapa, fotel i stolik do kawy. Na szafkach leżały filiżanki i ciuchy a w kącie podłączony do prądu czajnik. Nie miałam pojęcia jak zamontowano tutaj gniazdko, ale było. Ale większość pokoju zajmowały stoły. Stoły pokryte narzędziami, projektami i niedokończonymi dziełami mojego autorstwa.
-Wow.-Ash za mną przeglądał moje projekty. Ostatnio już ich nie wyrzucałam.-Spiskujesz z dziećmi Hefajstosa?
-Nie. Sama to robię.-wzruszyłam ramionami i usiadłam w fotelu.
-Jak to: Sama?-miałam wrażenie że oczy wyjdą mu z orbit.-A skąd masz te projekty? Są piękne.
-Sama wszystko buduję. Oraz projektuję. Więc zamknij buzię. Nieładnie tak stać. Usiądź.-chłopak usiadł na kanapie.-Ładnie. Kawa czy herbata?
-Yyy...herbata?
-Dobry wybór.-przyniosłam dwa kubki. Usiadłam na fotelu.
-Może jesteś dzieckiem Hefajstosa.-zastanawiał się na głos.
-Raczej nie. Dzieci Hefajstosa wytwarzają rzeczy z projektów. Ale sami nie rysują. I, proszę cię, jakie dziecko Hefajstosa skupiło by się na takich szczegółach, bez wyraźnego rozkazu?-wzięłam pierwszy lepszy projekt. Był to zwykły spiżowy termos, na wyprawy. Ale to jakie piękne detale zostały tam zaznaczone, wynosiło go już na wyżyny sztuki.
-Chyba masz rację.-przyznał niechętnie.
-Ja zawsze mam rację.-uśmiechnęłam się z wyższością i wstałam.-Koniec pogaduszek. Mam dużo pracy. Idź już.-wskazałam czarne drzwi.
-Ale...chciałem z tobą porozmawiać.
-O czym?-mój głos brzmiał lodowato, jakby został wyprany z jakichkolwiek uczuć.
-O co chodziło wtedy? To znaczy...-musiałam mu przerwać.
-Posłuchaj. Nie jestem aż tak głupia, żeby chcieć się zabić. Wskoczyłam do wody, żeby poczuć, że istnieje. Że to nie jest jakiś sen, koszmar. Chciałam poczuć się człowiekiem. Potem czarne macki dostarczyły mnie tutaj. Urządziłam się i sobie tutaj siedzę. Nikt mi nie przeszkadza i mogę robić to co chcę. Na górze czuję się ograniczona. Tutaj jest mi lepiej. Więc już idź.-ponownie wskazałam windę.
-Ale mi nie chodziło o to. Chciałem pogadać o naszym zerwaniu.-powiedział niepewnie.
-To się skończyło. Co było tylko i wyłącznie twoją winą. Wynocha!-czarna maź zareagowała na moją komendę. Podeszła i chwyciła chłopaka w pasie oraz za ramiona.
-Co jest?-szarpał się ale ja tylko lekko popchnęłam.
  Macki zrobiły swoje.
                                                                            ***
  Coś chwyciło mnie w pasie i pociągnęło w stronę czarnych drzwi.
-Liwia!-krzyknąłem, chcąc żeby mi pomogła. Ale ona tylko pokręciła głową i otuliła się ramionami. Usłyszałem jeszcze jak wciąga powietrze i wpadłem do środka. Po chwili byłem na powierzchni. Ciemna masa wtopiła się z powrotem w ziemię.
  "Kiedyś będzie musiała ze mną porozmawiać." Postanowiłem ruszyć do domku, albo na arenę.
-Ash!-podbiegł do mnie jeden z moich braci.-Następny!
-Kto tym razem?-"Znowu, znowu to się stało."
-Lily od Afrodyty!-oddychał ciężko, jakby przebiegł maraton.
-Przecież to nie ma sensu! Co do siebie mają Hekate, Hefajstos i Afrodyta?
-Właśnie o to chodzi, że nic, co mogłoby pomóc. Ale obozowicze nadal znikają. Chejron chcę cie widzieć.
  Przez następne kilka dni nie widziałem Liwii. A obozowicze nadal znikali.