wtorek, 30 grudnia 2014

Rozdział Piąty

  Winda poleciała z hukiem na dół. Stałam spokojnie wpatrując się w jakikolwiek punkt. Żeby tylko nie spojrzeć na Asha.
-Już.-drzwi otworzyły się w tym samym czasie. Wyszłam powoli i rozejrzałam się wokół. Tak. Teraz to już mój dom.
  Tylną ścianę okryłam kolorową zasłoną, żeby nie była taka...kamienna. Po lewej stała kanapa, fotel i stolik do kawy. Na szafkach leżały filiżanki i ciuchy a w kącie podłączony do prądu czajnik. Nie miałam pojęcia jak zamontowano tutaj gniazdko, ale było. Ale większość pokoju zajmowały stoły. Stoły pokryte narzędziami, projektami i niedokończonymi dziełami mojego autorstwa.
-Wow.-Ash za mną przeglądał moje projekty. Ostatnio już ich nie wyrzucałam.-Spiskujesz z dziećmi Hefajstosa?
-Nie. Sama to robię.-wzruszyłam ramionami i usiadłam w fotelu.
-Jak to: Sama?-miałam wrażenie że oczy wyjdą mu z orbit.-A skąd masz te projekty? Są piękne.
-Sama wszystko buduję. Oraz projektuję. Więc zamknij buzię. Nieładnie tak stać. Usiądź.-chłopak usiadł na kanapie.-Ładnie. Kawa czy herbata?
-Yyy...herbata?
-Dobry wybór.-przyniosłam dwa kubki. Usiadłam na fotelu.
-Może jesteś dzieckiem Hefajstosa.-zastanawiał się na głos.
-Raczej nie. Dzieci Hefajstosa wytwarzają rzeczy z projektów. Ale sami nie rysują. I, proszę cię, jakie dziecko Hefajstosa skupiło by się na takich szczegółach, bez wyraźnego rozkazu?-wzięłam pierwszy lepszy projekt. Był to zwykły spiżowy termos, na wyprawy. Ale to jakie piękne detale zostały tam zaznaczone, wynosiło go już na wyżyny sztuki.
-Chyba masz rację.-przyznał niechętnie.
-Ja zawsze mam rację.-uśmiechnęłam się z wyższością i wstałam.-Koniec pogaduszek. Mam dużo pracy. Idź już.-wskazałam czarne drzwi.
-Ale...chciałem z tobą porozmawiać.
-O czym?-mój głos brzmiał lodowato, jakby został wyprany z jakichkolwiek uczuć.
-O co chodziło wtedy? To znaczy...-musiałam mu przerwać.
-Posłuchaj. Nie jestem aż tak głupia, żeby chcieć się zabić. Wskoczyłam do wody, żeby poczuć, że istnieje. Że to nie jest jakiś sen, koszmar. Chciałam poczuć się człowiekiem. Potem czarne macki dostarczyły mnie tutaj. Urządziłam się i sobie tutaj siedzę. Nikt mi nie przeszkadza i mogę robić to co chcę. Na górze czuję się ograniczona. Tutaj jest mi lepiej. Więc już idź.-ponownie wskazałam windę.
-Ale mi nie chodziło o to. Chciałem pogadać o naszym zerwaniu.-powiedział niepewnie.
-To się skończyło. Co było tylko i wyłącznie twoją winą. Wynocha!-czarna maź zareagowała na moją komendę. Podeszła i chwyciła chłopaka w pasie oraz za ramiona.
-Co jest?-szarpał się ale ja tylko lekko popchnęłam.
  Macki zrobiły swoje.
                                                                            ***
  Coś chwyciło mnie w pasie i pociągnęło w stronę czarnych drzwi.
-Liwia!-krzyknąłem, chcąc żeby mi pomogła. Ale ona tylko pokręciła głową i otuliła się ramionami. Usłyszałem jeszcze jak wciąga powietrze i wpadłem do środka. Po chwili byłem na powierzchni. Ciemna masa wtopiła się z powrotem w ziemię.
  "Kiedyś będzie musiała ze mną porozmawiać." Postanowiłem ruszyć do domku, albo na arenę.
-Ash!-podbiegł do mnie jeden z moich braci.-Następny!
-Kto tym razem?-"Znowu, znowu to się stało."
-Lily od Afrodyty!-oddychał ciężko, jakby przebiegł maraton.
-Przecież to nie ma sensu! Co do siebie mają Hekate, Hefajstos i Afrodyta?
-Właśnie o to chodzi, że nic, co mogłoby pomóc. Ale obozowicze nadal znikają. Chejron chcę cie widzieć.
  Przez następne kilka dni nie widziałem Liwii. A obozowicze nadal znikali.

sobota, 20 grudnia 2014

Rozdział Czwarty

  Podwodna grota stała się praktycznie moim domem. Spędzałam tam dnie i noce. Na powierzchnie wychodziłam tylko po jedzenie. No i trochę ją przebudowałam.
  Jakoś wtaszczyłam tam meble więc było nieco...przytulniej? Tak, chyba tak. Polubiłam to miejsce. Lubiłam to, że nikt mi tu nie zaglądał. A ja mogłam konstruować w spokoju. Kiedy ręce męczyły się ciężką pracą przy budowie i obróbce różnych przedmiotów, szkicowałam następny projekt. Tym razem nie wyrzucałam żadnego z nich, przechowywałam je bezpiecznie w skrzyni obok kanapy.
  Właśnie miałam wychodzić, kiedy przez przypadek zerknęłam w lustro. Wyglądałam tak jak zwykle, tylko, że brudniej i miałam żółta koszulkę i shorty. Twarz, włosy i ubrania pokrywał smar. Ale nawet umazana wyglądałam bosko. Faceci reagowali tak jak zwykle, tylko, że jeszcze bardziej. Wreszcie, kiedy zobaczyłam siebie w lustrze zdałam sobie sprawę dlaczego. Czułam się silniejsza niż kiedykolwiek i na taka wyglądałam. Zdecydowane twarde spojrzenie, związane włosy i bandana, żeby nie wpadały mi do oczu, kiedy spawałam elementy. Tak, emanowała ode mnie siła. Wyszłam na powierzchnie.
  W pasie, którego teraz praktycznie nie ściągałam trzymałam notatnik i kilka ołówków, na wszelki wypadek, gdybym znowu coś wynalazła. Skierowałam się w stronę jadalni. Usiadłam przy stoliku Hermesa, a Ash wlepiał we mnie swoje spojrzenie. Śmiałam się luźno z różnych żartów i normalnie rozmawiałam. Złożyliśmy ofiarę, a kiedy skończyłam posiłek skierowałam się z powrotem do jaskini. Nikt tak na prawdę nie wiedział co robiłam każdego dnia w lesie. W mojej głowie zaświeciła się żarówka. Natychmiastowo wyciągnęłam notatnik i naszkicowałam swego rodzaju broń. Oczywiście jak każde moje dzieło była pięknie ozdabiana i rzeźbiona. Była przepiękna. Złożyłam kartkę ostrożnie i włożyłam do kieszeni.
-Co ty tutaj właściwie robisz?-za mną, o pień drzewa, stał oparty Ash.
-Spaceruję, myślę. Wiesz..to nie boli.-założyłam ręce na piersi.
-Spacerujesz całymi dniami, a nocą nie wracasz do domu?-spytał kpiącym tonem. Nie miałam zamiaru tego tolerować. Odwróciłam się i ruszyłam przed siebie. Właściwie nie wiedziałam dokąd idę ale nie dałam tego po sobie poznać. Poruszałam się szybko i pewnie. Oczywiście musiał mnie dogonić.-Wiesz...-jego głos złagodniał.-..nie zdążyliśmy pogadać o..wiesz...jeśli potrzebujesz pomocy...-prychnęłam.
-Powiedziałam to, co chcieli słyszeć.-powiedziałam cicho.-Ale to nic nie dało. Nadal przyczepiają się mnie jak rzepy koszulki.
-Naprawdę?-spytał podejrzliwie.
-Jestem za śliczna, żeby zginąć w taki głupi sposób...-zaśmiał się.-...ale gdybym zginęła na przykład, w walce? To by było coś!
-Ale...dobrze się czujesz?-powiedział niepewnie.
-Ja...-zaczęłam.-Czuję się silna. Nie wiem czy to ma sens, ale tak jest.
-Zauważyłem.-mruknął.-Więc gdzie się wybierasz?
-Tam gdzie chcę.
-Czyli?
-Gdzieś gdzie jestem sama...-podsunęłam mu.
-Wiesz, że nie odpuszczę.-uśmiechnął się uśmiechem którym kiedyś topił moje serce. Teraz nie zrobił na mnie wrażenia. Westchnęłam ciężko i zawróciłam na polanę. Wyłoniła się czarna winda.
-Witaj w krainie czarów Alicjo.-skłoniła się nisko.

piątek, 19 grudnia 2014

Rozdział Trzeci

  Jako, że nie mogłam spać u dziewczyn Afrodyty, wróciłam do jedenastki około czwartej. Rzuciłam się na łóżko. Oczywiście któryś z dzieci Hermesa odstąpił mi wygodnego łóżka a sam poszedł do kąta. Życie trudne jest. Leżałam na plecach i gapiłam się w sufit. Przed chwilą wydawało mi się że jestem zmęczona, ale...Wstałam powoli i nie chcąc nikogo obudzić wyszłam.
  To było dziwne. Normalnie, czyli w słońcu dnia, obóz tętnił życiem. Teraz było słyszeć tylko chrzęst żwiru pod moimi butami, wiatr między drzewami i szum fal. Tylko księżyc i gwiazdy oświetlały mi drogę. Podziękowałam im w duchu i skręciłam na plażę. Odgłos chlupiącej wody był naprawdę uspokajający. Odrzuciłam pomysł siadania na piachu więc weszłam na molo. 
  Drewniany podest był bardzo długi więc trzy minuty zajęło mi dotarcie do końca. I tak stałam. Nie chciałam siedzieć. Stałam i wpatrywałam się w horyzont. Księżyc był wysoko na niebie, chociaż dochodziła już piąta. Za falami nie było widać chociażby refleksu słonecznego. Westchnęłam ciężko.   Wiatr szarpał mi sukienkę i moje nijakie włosy. Nic do nich nie miałam, ale nikt nie potrafił powiedzieć jakiego są koloru. Tak ciemny blond, że wchodzą już w brąz. Tak jasny brąz, że to już blond. Niektórzy mówili na nie miodowe, ale sama nie byłam przekonana. Zaczęło być mi zimno. W końcu miałam na sobie tylko sukienkę na ramiączkach lekko ponad kolana. Potarłam ramiona ale nie wiele to dało. Miałam zawrócić, ale nie mogłam zmusić się chociażby do kroku. Wstrzymałam łzy cisnące się do oczu. 
  Nie jestem im potrzebna. Po co komu następna lalka od Afrodyty? Po co ktoś tak bezużyteczny? Przydałby się im...no nie wiem. Ktoś inny! Jak to dziecko wielkiej trójki na które tak czekają. A ja...
  Okłamywałam samą siebie, udając. Całe życie uczyłam się być aktorką. Uczyłam się jak oszukiwać, grać na czyiś uczuciach. Uczyłam się udawać. Udawać, że jestem taka a nie inna. Udawałam tak długo, że już sama nie wiedziałam kim jestem. Nie wiedziałam czy jestem już pusta czy jeszcze coś tli mi się w duszy. Spojrzałam w dół. 
  Grawitacja jednak wyciągnęła łzy, które teraz spływały mi po policzkach. Popatrzyłam w ciemną toń. Woda wydawała się być czarna jak moja dusza. Tak. Dokładnie jak moja dusza, trafne stwierdzenie. Jesteś ważna. Oh, zamknij się. Skoro ci na mnie zależy dlaczego mnie jeszcze nie uznałaś? Tak, myślałam, że to moja matka mamrocze mi w głowię. Cisza. Akurat jak jest potrzebna to jej nie ma. 
  Popatrzyłam przez ramię. Wydawało mi się że zobaczyłam coś w krzakach, ale chyba mi się przewidziało. Wzięłam głęboki wdech i zrobiłam krok do przodu. Nie odwróciłam się, żeby zobaczyć kto taki krzyczy moje imię.
  I żeby nie było. Nie, nie miałam zamiaru się topić. Chciałam tylko poczuć się bardziej...cielesną. Chciałam poczuć cokolwiek, żeby utwierdzić się w przekonaniu, że jestem człowiekiem. Rozłożyłam ręce i pozwoliłam otoczyć się wodzie.
  Była lodowata. Kiedy tylko się z nią zetknęłam zaparło mi dech w piersiach. To było takie uczucie, jakby miliardy igieł wbijało się w każdy milimetr mojego ciała. Czułam jak moje baleriny zsuwają mi się z nóg. Nie przejęłam się. Miałam jeszcze dużo butów. 
 Zmusiłam się, żeby otworzyć oczy. Włosy ocierały się o moją twarz, policzki. Tańczyły mi przed oczyma. Sukienka delikatnie poruszała się z prądami. Odwróciłam się twarzą ku górze. Byłam już dość głęboko. Widziałam moje czarne buty na powierzchni które unosiły się w górę i dół. Nagle dołączył do nich inny kształt. Ktoś za mną wskoczył. Nie wiedziałam czy się śmiać czy płakać.
  Ale nie mogłam mieć czasu na przemyślenia, bo coś chwyciło mnie w pasie. Spanikowana wypuściłam powietrze z płuc. Uniosłam rękę ku górze, w kierunku tej osoby. Postać zanurkowała, ale to coś ciągnęło mnie w dół i w dół. Zdążyłam musnąć palcami dłoń chłopaka, kiedy macka mocnym szarpnięciem wciągnęła mnie w czerń.
  Zacisnęłam powieki. Płuca paliły niemiłosiernie. Chciałam już się poddać, kiedy upadłam na skaliste podłoże. Chwilka. Chyba byłam w jakiejś podwodnej grocie. Ciemna masa wchłonęła się w ścianę. Stałam boso, w przemokniętej sukience i mokrymi włosami. Ale z jakiegoś powodu nie było mi już zimno. Rozejrzałam się powoli.
  Grota była dość mała. Miała kształt nieudanego koła. Bardziej jajka. Obok stał drewniany stół zasłany różnego typu narzędziami, skórzanymi fartuchami i pasami. Wyciągnęłam swój miecz, który dawał więcej światła niż księżyc i gwiazdy na powierzchni. Białe światło oświetliło ściany. Westchnęłam z zachwytu. Pokryte były wieloma pergaminami. To były projekty! Zakryłam buzię dłonią, żeby nie pisnąć. Może jednak jest dla mnie nadzieja. Rozumiałam każdy szczegół każdego planu. Szybko przejrzałam wszystkie kartki. Nie wierzę jakie mam szczęście! To były bronie, pojazdy i potrzebne przedmioty. 
  Czyli może jednak miałam jakiekolwiek moce. Nawet takie jak umiejętne czytanie planów mnie ucieszą. Czułam się taka odizolowana z żadnym trickiem w zanadrzu. No chyba, że liczyć mój wdzięk który oczarowywał mężczyzn. Ale to że mam też mózg...nieźle. 
  Czarna macka powróciła, ale nie chwyciła mnie i nie wyrzuciła w górę. Czekała. Postanowiłam się jej przyjrzeć. To był dym. Czarny dym! Zerwałam plany i projekty. Po drodze chwyciłam pas. Kiedy wszystkie zwoje trzymałam w miarę stabilnie a pas znajdował się na moich biodrach dym utworzył kształt windy. Weszłam powoli do środka, a drzwi zatrzasnęły się z hukiem.
  Pojawiłam się pośrodku polany w lesie naokoło obozu. Słońce chyliło się ku zachodowi. Ale długo siedziałam pod ziemią. Nadal miałam wilgotne włosy i sukienkę. No i byłam na bosaka, ale dzielnie zaczęłam iść ścieżką do obozu. Mało widziałam spomiędzy góry zwojów w moich ramionach. Kiedy stąpałam ostrożnie żeby nie okaleczyć mocno stóp, powkładałam papiery do różnych kieszeni w pasie. No cóż, chyba będzie moim nowym przyjacielem. Na pewno wyglądałam komicznie w eleganckiej sukience i pasem wypchanym różnymi projektami, rozczochranymi włosami i rozbieganym wzrokiem. Zaburczało mi w brzuchu. Nie jadłam przez cały dzień. Chyba zdążę na kolację. 
  Na dróżkach było pusto. Nawet na porę kolacyjną było tutaj za cicho. Powoli ruszyłam do przodu. Usłyszałam jakieś głosy w miejscu gdzie normalnie odbywają się ogniska. Kiedy podeszłam bliżej rozpoznałam głos Chejrona i Asha.
-...straciliśmy jedną z naszych obozowiczek.-centaur właśnie kończył....chyba przemowę.
-Podobno sama skoczyła do wody!-krzyknął ktoś z tyłu. Nakryłam usta dłonią. O bogowie, to o mnie chodzi.
-Od początku była jakaś niestabilna!-powiedział jakiś blondyn. Widać było że chłopak na scenie powstrzymuje chęć przyłożenia kolesiowi.
-Cisza!-krzyknął.-Liwia była...-zaczął ale postanowiłam to przerwać.
-Jest.-powiedziałam głośno i wyszłam zza drzewa. Wszystkie spojrzenia skupiły się na mnie. Tylko krzykacze opuścili głowy.-Tak. Miałam ochotę się zabić! Wszystkim pasuje?
-Liwia...-Ash wyciągnął do mnie ręce, ale ja cofnęłam się tylko i obrzuciłam go zabójczym spojrzeniem.
-Byłoby wam wszystkim lepiej.-dokończyłam.-Ale...chyba ma dużo do roboty w tym głupim obozie. Bądź co bądź nie chcemy w tym miejscu krateru, prawda? A teraz, za pozwoleniem, pójdę się przebrać i może coś zjeść.-wzruszyłam ramionami i odeszłam żwirem.
  Wszyscy stali lub siedzieli oniemiali, więc nikt nie podążył moim śladem. Oczywiście nie miałam ochoty wracać do domku. Wróciłam na polanę. 
  Ciekawe czy w jaskini zmieści się różowa kanapa?

środa, 17 grudnia 2014

Rozdział Drugi

  Minęło kilka dni. Chyba. Może to były miesiące albo lata? Może spędziłam tutaj dziesięć lat i jestem już stara? Takie myśli powstawały w mojej głowie, kiedy kierowałam się na arenę. Miałam posiedzieć sobie z dziećmi Afrodyty. Wiecie, poplotkować i pooglądać chłopaków w trakcie lekcji szermierki. W każdym razie, przez te kilka dni ani razu nie założyłam koszulki obozu. Musiałam się tym pochwalić. Pomarańcz...nie. To na pewno nie jest teraz w modzie. No i nie chciałam chodzić tak jak wszyscy. Jeans i pomarańcz. Aż się wzdrygnęłam. Poprawiłam swoją bordową sukienkę na ramiączkach i przeczesałam palcami włosy, zaczesując je lekko do tyłu. Na nogach miałam czarne baleriny. Jednak w szpilkach nie jest tak fajnie chodzić na żwirze dzień w dzień. Moje kochane butki zostawiłam sobie na lepsze okazje, jak np. imprezy na plaży, albo w domku Dionizosa. Ta ostatnia była epicka.
  Kiedy weszłam na arenę poczułam na sobie wzrok większości chłopaków. W tym Asha. Nie odezwałam się do niego od dnia mojego przyjazdu. Czasami słyszałam jak wołał moje imię, ale rozmywałam się w tłumie. I tak widywałam go tylko przy posiłkach. Uparcie wpatrywał się w mój stolik. A w ciągu dnia otaczała mnie duża grupa dziewcząt z dziesiątki więc nie miał jak się przedrzeć. Wracając, uśmiechnęłam się i pomachałam dziewczyną w drugim rzędzie. Kołysząc biodrami doszłam do Annie.
-Hej.-cmoknęłam ją w policzek.
-Cześć.-złapała mnie za nadgarstek i pociągnęła do naszych przyjaciółek. Usiadłam między Marie a Lou, wystawiając długie nogi, żeby je opalić. Co chwila Lou szeptała mi o Benie, przystojniaku od Hypnosa. Jako jeden z nielicznych dzieci tego boga, normalnie funkcjonował.
-Co sądzisz o Ashtonie?-Annie podała mi okulary przeciwsłoneczne, podziękowałam jej skinieniem głowy i założyłam czarne szkła.
-Kim?-odparłam obojętnym tonem.
-Noo. O tamtym.-wskazała palcem Asha, który właśnie wygrywał pojedynek.-Widzisz. Syn Hermesa.-posłała mu maślane spojrzenie.
-Nic nie sądzę.-wysyczałam jadowicie. Dziewczyna lekko się cofnęła, ale nie przerywała paplaniny o tym przystojnym Ashtonie Brownie, tym "jednym z najlepszych szermierzy w obozie." Poprawiłam okulary na nosie i wyłączyłam mózg.
  Chyba dość długo się nie ruszałam, bo ktoś położył mi dłoń na ramieniu. Rzuciłam Annie zabójcze spojrzenie.
-Co?-rzuciłam szybko.
-Ty mnie w ogóle nie słuchasz.-zajęczała i opuściła ręce. Chyba mina mi złagodniała bo przysiadła się obok.-Co jest?
-Ja po prostu nie chcę słuchać o Ashu.-wyrzuciłam z siebie.
-Oh. O Ashtonie, tak?-przewróciłam oczami, ale skinęłam głową.-Znasz go?
-Niestety tak.-zakryłam oczy dłonią. Okulary-przypomniałam sobie. Zdjęłam je i przetarłam sukienką. Po chwili znowu były na moim nosie.
-Aha.-przez te kilka dni naszej przyjaźni nauczyła się żeby nie drążyć tematu.
  Przez parę dobrych minut gadałam jeszcze z Marie i Lou, bo jakiś chłopak od Apolla zabrał nam Annie. Policzki bolały mnie od śmiechu, kiedy Julie powiedziała sprośny żart o Ianie z domku Hefajstosa. Natalie zaproponowała, że poprawi mi makijaż ale odmówiłam. Spojrzałam na zegar z tyłu. 13:39. O 14 miałyśmy udać się do domku Afrodyty, żeby zacząć przygotowania na naszą piżama party. Będzie zabawa! Ale na razie musiałam wytrzymać te 21 minut na arenie. Westchnęłam cicho i odchyliłam głowę do tyłu żeby złapać jeszcze trochę słońca. Albo mi się wydawała albo zaświeciło jaśniej. Zsunęłam lekko okulary i rozejrzałam się wokół. Rob od Apolla uśmiechał się do mnie ciepło. Odwzajemniłam uśmiech, pomachałam mu wesoło i wróciłam do opalania.
-Ej! Liwia!-Ash nieźle zdzierał sobie gardło. Nawet się nie poruszyłam. Dziewczyny spojrzały na mnie dziwnie.
-Co?-spytałam Lou.
-To jest Ashton.-powiedziała szeptem.
-Tak wiem.-przewróciłam oczami.
-Wyzywam cię!-krzyknął z dołu. Po arenie poniosło się głośne "Ohhhhh."
  Nikt nigdy nie wyzywał dzieci Afrodyty. A ja, jako że większość czasu spędzałam właśnie z nimi, zaczęłam być traktowana jako córka bogini miłości. Nikogo nie obchodziło czy uznana czy nie. Zostałam wstawiona do szuflady z napisem "Puste Lalki od Afrodyty." Zagotowałam się i powoli odwróciłam się w stronę chłopaka.
-Mówiłeś coś?-powiedziałam poniżająco.
-Tak! Chodź tutaj i walcz!-widać było, że jest bardzo pewny siebie. Wypiął pierś i zrobił minę w stylu "No dawaj. Dawaj." I jeszcze ten uśmiech. Chętnie zmazałabym go z jego twarzy.
-Hmmm..-udawałam zamyśloną. Założyłam nogę na nogę i odchyliłam się lekko do tyłu.-Jak chcesz.-wzruszyłam ramionami, wstałam i podałam okulary Marie. Moje przypisane "rodzeństwo" próbowało mnie zatrzymać. Ale ja dumnie, powoli zaczęłam schodzić po schodkach w dół. Ostatni stopień był dość wysoki, więc jakiś chłopak rzucił się, żeby podać mi rękę. Przyjęłam ją z wdzięcznością i już po chwili stałam na gorącym piachu areny.-Pozwolę ci wybrać broń.-prychnęłam.
  Ash ze zdeterminowaną miną wyciągnął spiżowy miecz.
-Jakież to typowe.-pokręciłam z dezaprobatą głową.
-Teraz ty.-Rozejrzałam się wokół. Po chwili kilkunastu chłopaków podbiegło do mnie z ostrzami w dłoniach.-Nie dzisiaj chłopcy.-powiedziałam słodko i zerwałam wisiorek. W mojej dłoni pojawił się piękny biały miecz, z misternie zdobioną rękojeścią, wyglądającą jak uchwyt lusterka. Cała arena westchnęła z podziwem. Ashowi zrzedła mina. Zamachnęłam się na próbę. Idealnie wyważony.-zauważyłam. Oczywiście, że tak. Dzięki, kimkolwiek jesteś. Dopiero drugi raz trzymałam ten miecz. Dwa dni temu znalazłam go na łóżku. Kiedy zacisnęłam na nim dłoń zmniejszył się w wisiorek. Od tamtej pory nie ściągałam go z szyi. Nawet nie wpadłam na pomysł, żeby go zerwać. Aż do teraz. To był taki impuls. A teraz...ktoś mi powie jak się walczy?
  No niestety, Ash zaatakował, a ja nie miałam czasu na jakąkolwiek lekcję. Zablokowałam jego ostrze swoim, a po chwili cofnęłam się z gracją. Nie miałam nawet chwili wytchnienia. Ze skupionym wyrazem twarzy ruszyłam do ataku. Odbijałam, blokowałam, atakowałam, cięłam. Po chwili jego twarzy i koszulka była pełna zadrapań. Zaciął mi tylko ramię. Cofnęliśmy się od siebie. On krokiem w tył, ja zgrabnym piruetem. Pobiegłam w bok i zanim się odwrócił podcięłam go od tyłu. Leżał na ziemi z ostrzem wycelowanym w serce. Poprawiłam sobie włosy i obeszłam go szerokim łukiem. Alan przyniósł mi nektaru a Marie oddała okulary. Wsunęłam je na nos i popijając nektar zwróciłam się do Asha.
-Nie odzywaj się do mnie. Jasne?-uniosłam dumnie podbródek i oddałam pustą szklankę.
  Annie i Lou posłały mi dumny uśmiech, złapały mnie pod ramiona i pociągnęły do domku Afrodyty. Czternasta wybiła!

środa, 10 grudnia 2014

Rozdział Pierwszy

  Chwilę potem siedziałam na pace ciężarówki z wesołą truskawką na boku. Wiatr szarpał mi moje rzetelnie układane włosy. Nie za bardzo się tym przejęłam. Lubiłam ładnie wyglądać. Ale nie byłam też jedną z tych pustych lasek czyhających w korytarzach na przystojniaków. To znaczy wewnątrz. Wszyscy widzieli we mnie właśnie taką słodką wesolutką nastkę, która chętnie przespałaby się z każdym napotkanym chłopakiem. I nie dziwiłam im się zbytnio. Nie poprawiał tego wcale mój ubiór. Miałam czarne szpilki na wysokich obcasach i różową sukienkę bez pleców. No i oczywiście idealny makijaż i dodatki.
  Przez ten wiatr nieźle zmarzłam. Westchnęłam cicho i potarłam ramiona. Siedziałam sobie cicho w kącie na ławce, nie przeszkadzając nikomu, ale oczywiście jakiś musiał się przyczepić.
-Hej.-obok mnie usiadł umięśniony blondyn. Był opalony co wyglądało prawie komicznie z tymi białymi jak perły zębami. Narzucił mi na ramiona pomarańczową bluzę. Przyjęłam ją z wdzięcznością. Skinęłam mu głową i zaciągnęłam ją mocniej.-Nie zamierzasz się odezwać?
-Nie zamierzałam.-powiedziałam obojętnie wpatrując się w horyzont.
-To fajnie, że się zdecydowałaś.-oślepił mnie swoim uśmiechem. Nie, naprawdę. Przez chwilę wszystko było białe.
-Taa.-wzdrygnęłam się i cofnęłam trochę do tyłu.
-Jestem Jake, syn Apolla.-ścisnęłam jego ciepłą dłoń. Nie zdziwiło mnie to, co powiedział, że jest dzieckiem greckiego boga. W duchu czułam że to prawda.
-Liwia Thompson.-włożyłam ręce do rękawów bluzy. Pachniała latem.
-Wydaje mi się że jesteś od Afrodyty.-uniósł jedną brew. Parsknęłam śmiechem.
-Nawet nie wiesz, ile razy w życiu to słyszałam.-po chwili oboje krztusiliśmy się śmiechem.
  Kiedy się uspokoiliśmy powiedział:
-Czyli co? Nie dziwi cie to że bogowie istnieją?-widać było że hamuje się od chichotu.
-Nie za bardzo. W głębi duszy czuję, że to prawda.-mówiłam to co myślałam. To zaleta. Znowu ten melodyjny głos. Potrząsnęłam głową oczyszczając myśli.-Opowiesz mi coś więcej?-spytałam się cicho. Widać było, że cieszyła go ta perspektywa.
                                                                                  ***
  Jake pomógł mi zejść z paki ciężarówki. Po chwili spacerowaliśmy środkiem obozu w stronę Wielkiego Domu. Nadal miałam na ramionach bluzę chłopaka, przez co kilka dziewczyn rzucało mi zazdrosne spojrzenia. Dzielnie je znosiłam i dalej rozmawiałam z blondynem.
-Czyli mówisz, że obozem kieruje centaur?-przykryłam ręką buzię, żeby nie wybuchnąć śmiechem. Znowu.
-Tak. To prawda.-zrobił minę w stylu "Głosuj na Jake'a. On mówi samą prawdę." Nie wytrzymałam. Z moich ust wydobył się melodyjny i perlisty śmiech niosąc się między ludźmi. Wszyscy obrócili się w naszą stronę. Chyba się zarumieniłam. Przyspieszyłam kroku. Po chwili Jake dogonił mnie z głupim uśmiechem na twarzy.-Afrodyta.-puścił mi oczko. Chyba nadal byłam czerwona bo chichotał jeszcze przez chwilę. -Na pewno jest ci wygodnie w tych butach?-wskazał na moje ulubione szpilki.
-Oczywiście że tak!-zrobiłam oburzoną minę.-Nie obrażaj moich ulubionych obcasów! Jestem numerem jeden jeśli chodzi o chodzenie w szpilkach.-prychnęłam i obróciłam się na pięcie, żeby odbiec. Poczułam mocne ramiona na mojej tali, a chwile potem Jake przerzucił mnie przez ramię i tak zanoszącą się ze śmiechu doniósł do Wielkiego Domu.
  Otworzył drzwi, nadal trzymając mnie sobie na ramieniu. Biłam go lekko pięściami w plecy. No i ciągle chichotałam jak głupia.
-Nienawidzę cię!-pisnęłam kiedy zaczął mnie gilgotać. Usłyszałam chrząknięcie. Chłopak odłożył mnie na ziemię. Walnęłam go jeszcze w ramię po czym odwróciłam się do Chejrona.
-No cześć.-pokazałam "Peace" i uśmiechnęłam się lekko.
-Witaj...-wyciągnął do mnie dłoń.
-Liwia Thompson.-uścisnęłam mu rękę. Coś dużo dzisiaj tych przywitań.
-Liwia?-ktoś zachłysnął się powietrzem gdzieś z boku. Odwróciłam tam powoli wzrok. W kącie stał mój były chłopak-Ash.
-Przepraszam na chwilkę.-powiedziałam cicho do centaura, po czym szybkim krokiem przemierzyłam pokój i stanęłam przed brunetem. Dostał w policzek tak mocno, że głowa odskoczyła mu w bok. Zostanie mu ślad-pomyślałam z satysfakcją. Bardzo dobrze. Dobrze mu tak. Równie szybko wróciłam na miejsce obok Jake a przed Chejronem.
-Liwia Thompson, Nieuznana.-uśmiechnęłam się wesoło.-Domek Hermesa, tak? Dziękuję.
  Moje szpilki głośno stukały kiedy przekraczałam próg. Zobaczmy co się da zrobić!

wtorek, 9 grudnia 2014

Prolog

  Obcasy wesoło postukiwały o chodnik, chociaż ja wcale nie byłam wesoła! Rozwścieczona przemierzałam ulice Nowego Yorku, próbując dojść gdzieś. Gdziekolwiek. Byleby z dala od Asha. No jasne! Zerwij z dziewczyną w rocznicę! Bardzo romantyczne! Nie zważając na innych ludzi przebiłam się do parku.
  Dzień zapowiadał się tak pięknie. Wczoraj było zakończenie roku, więc zaczęły się wspaniałe wakacje. Cieszyłam się, że będę mogła spędzić każdą minutę mojego wolnego czasu z Ashem.
  Ptaki ćwierkały wesoło, wśród zielonych gałęzi, kiedy wnerwiona przemierzałam trawnik. Byleby dojść do ławki. Mogłabym dać upust złości.
  Opadłam twardo na brązowe deski. Westchnęłam ciężko i ukryłam twarz w dłoniach, ale łzy nie chciały płynąć. To może lepiej.  On nie był ciebie wart.-usłyszałam w głowie kobiecy głos. Piękny i melodyjny. Potrząsnęłam głową i wyjęłam szkicownik. Dłoń sama szkicowała-coś. Nie wiem co. I nie chciałam wiedzieć. Czasami zdarzało mi się narysować coś niestworzonego, nieistniejącego. Wtedy wywalałam to do kosza. Tak jak teraz. Zirytowana cisnęłam zmiętą kartkę do śmietnika niedaleko. Jak zwykle nie trafiłam. Prychnęłam i już chciałam wstać i podnieść śmiecia, kiedy uprzedził mnie jakiś brunet. Upadłam z powrotem na ławkę.
-Nie ma za co.-chłopak przysiadł się obok.-Zack.
-Liwia.-ścisnęłam mu dłoń i wróciłam do szkicownika.
-Dość...nietypowe imię.-O boże. Następny próbujący zagadać. Zmusiłam się do uśmiechu. Wiedziałam jak działam na mężczyzn.
-Nie twierdzę że jest inaczej.-wzruszyłam ramionami.
-Czyżby nazwisko też było takie niezwykłe?-Może jeszcze frytki do tego? Mimo to starałam się być życzliwa.
-Nie, raczej nie. Thompson.-twarz chłopaka rozjaśnił uśmiech. Widać było że jest dumny.
-Bardzo mi miło, panno Thompson.-wstał i skłonił się teatralnie.-Niestety, nie będzie mi dane dłużej wpatrywać się w pani piękne oblicze.
-Oh. Szkoda. Więc...-nie zdążyłam dokończyć ponieważ brunet zmienił się w bliżej nieokreślone stworzenie z powykręcanymi kończynami i, powiedzmy sobie szczerze, ohydną twarzą. Odskoczyłam w lewo od ławki i schowałam się za najbliższe drzewo. Przycisnęłam sobie dłoń do buzi, żeby nie wydobyć jakiegokolwiek dźwięku. Nie wiem dlaczego to zrobiłam, po prostu czułam że muszę.
-Gdzie jessssteśś?-zasyczało stworzenie, odwracając się w moją stronę. Nie pożyło zbyt długo, ponieważ kilkanaście strzał spadło na niego jednocześnie zmieniając w pył.
  Tego było za wiele. Mimo, że trwało to tylko chwile łzy ściekały mi powoli po twarzy. Zabierzcie mnie stąd! Wołałam niemo. Ale dokąd? Opuściłam powoli dłoń i głęboko wciągnęłam powietrze. Ktoś chwycił mnie za ramię. Odruchowo odskoczyłam.
-Ej. Spokojnie.-zobaczyłam opaloną dłoń wyciągniętą w moją stronę. Niebieskie oczy patrzyły się we mnie jakbym była bezbronnym szczeniaczkiem.-Zabieramy cię stąd.-przemawiał uspokajająco.
-Dokąd?-usłyszałam swój własny opanowany głos. Chłopak chwilę dziwnie na mnie popatrzył po czym powiedział.
-Obóz Herosów, Long Island.
  Nie wiedzieć czemu, chwyciłam jego dłoń.